Wieść o tym, iż Chester Bennington popełnił samobójstwo pewnie już obiegła każdego z was. Media przepełnione są teraz informacjami, które powielają się w zawrotnym tempie. W mnogości tych doniesień o Chesterze postanowiłem zebrać się na refleksję, bowiem człowiek ten w szczególny sposób miał wpływ na moje muzyczne „ja”. W tytule celowo nie chciałem używać żadnych clickbaitowych zwrotów, nie o to w tym wpisie chodzi.
Zbyt wielu dobrych mężów już odeszło
Pamiętam doniesienia z zeszłego roku oraz wcześniejsze, kiedy to wielu dobrych mężów odeszło ze świata muzyki na dobre i przyznam, choć może wyjdę na egoistę, ale nie szczególnie zwracałem na to uwagę. Być może dlatego, że nie specjalnie powiązany w żadnym stopniu byłem z muzyką ot choćby Jacksona. Wczorajsze doniesienie jednak odbiło się w mojej świadomości bardziej. Wszystko z uwagi na to, że Linkin Park był dla mnie tym zespołem, dzięki któremu zrezygnowałem ze słuchania jakiś pseudo-techno kawałków i poszedłem w dużo bardziej alternatywną scenę, z czasem łapiąc się za Papa Roach, Godsmack, Ill Nino, Limp Bizkit, Taproot i inne pochodne nu’metalu. To właśnie po raz pierwszy przy kawałku Crawling próbowałem z siebie wydobywać dźwięki, które choć troszkę przypominały krzyk Chestera i kto wie, gdyby nie ich muzyka teraz sam nie miałbym zespołu. Fakt, nie znam gościa osobiście, ale doskonale pamiętam, że podczas ich wyjścia na Stadionie we Wrocławiu przez paroma laty na koncercie miałem dreszcze, że w końcu po tylu latach słuchania ich przez różnego rodzaju media, dane mi było posłuchać i zobaczyć ich na żywo.
Łyżka dziegciu
Część z was z pewnością zwróciła uwagę na to, iż nagle fanów zespołu jakby się zrobiło więcej i punktujecie, co sam widziałem takowych pseudo fanów, ale ich zachowanie jest poniekąd wytłumaczalne. Ludzie w momencie kiedy ktoś sławny postanawia odebrać sobie życie reflektują się nad tym, że jednak ich idole ze sceny nie są nieśmiertelnymi i o dziwo, też borykają się z problemami, może nawet większymi jak sami posiadają. Największą pogardą jednak w takiej sytuacji szczerze obdarować mogę pseudo dziennikarzy, przepraszam, copywriterów, którzy artykuły o Chesterze potęgują od dwóch dni jak klony. Czara goryczy przelała się u mnie w momencie kiedy na jednym z jakby nie patrzeć znanych i popularnych portali pojawił się wpis traktujący o rzekomych przyczynach jego śmierci. Autor w sposób aż wulgarny tak nagromadził ilość słów kluczowych w tekście oraz śródtytułach by nie było wątpliwości, że na frazę „przyczyny śmierci Chestera Benningtona” być na pierwszym miejscu w wynikach wyszukiwania. Sam artykuł oczywiście nie wnosi zupełnie nic do całej sprawy, bowiem traktuje o tym samym, co można wyczytać na Wikipedii, że borykał się z problemem depresji, etc. Autor wspomina też, że wokalista miał problemy z narkotykami, tak – przeszło 20 lat temu i nawet na tą cześć Shinoda napisał Breaking The Habit, że udało mu się wyjść z tego gówna, ale żeby to zweryfikować, trzeba było przeczytać coś więcej jak notkę prasową.